Adam tradycyjnie już nocą podesłał mi zdjęcia, które zrobił podczas jednej z tras we Francji. Te przedstawiające leśną ścieżkę wprawiły mnie w pewną zadumę i uruchomiły wspomnienia. Moja rodzinna miejscowość - Moje D. - to malutka wioska. Położona wśród pól, łąk i lasów nie wyróżnia się niczym szczególnym, chociaż dla mnie (im jestem starsza) staje się coraz bardziej wyjątkowa. Odkąd pamiętam jest w niej osiem domów, ale zamieszkałych na tą chwilę tylko pięć. Tak się dzieje ostatnimi latami, że więcej mieszkańców odchodzi, niż przybywa. W porównaniu z czasami, gdy ja byłam dzieckiem, jest w niej teraz dużo smutniej, ciszej, brakuje wiele i wielu. Zamieszkaliśmy w Moich D., gdy szykowałam się do piątej klasy, siostra - do klasy niżej, a brat był malutki. Tato zaczynał gospodarzyć, a miał do tego smykałkę i przez kolejne lata z tej niewielkiej schedy po dziadkach stworzył swoje małe imperium, mama zaś zajmowała się nami i całym domowym obejściem, później otworzyła w sąsiedniej wiosce nieduży sklep. Do szkoły musiałyśmy chodzić niecałe trzy kilometry, w naszej wiosce do dnia dzisiejszego stoi stary poniemiecki budynek, w którym przed wojną mieściła się szkoła. Wszystkie zresztą budynki pamiętają czasy przedwojenne, kiedyś był tu, jak pamiętam z opowiadań, prężny majątek. Jeszcze kilkanaście lat temu regularnie przyjeżdżali do wsi Niemcy, najczęściej rodzina tych, którzy tu kiedyś mieszkali. Teraz, jeśli pojawi się u nas taksówka na mrągowskich z reguły rejestracjach, to wiadomo, że pasażer z Niemiec chce zobaczyć rodzinne strony ojca, dziadka, pradziadka, ale ma to miejsce bardzo rzadko. Ciocia, taty siostra, obiecała mi, że jak pojedziemy kolejnym razem na Moje D., to obejdziemy wioskę i pokaże mi, co gdzie było. Jak to jest, że człowiek zaczyna interesować się takimi historiami dopiero w pewnym wieku, ale nie o tym chciałam dzisiaj ... Tytułowe moje niecałe trzy kilometry drogi do szkoły ... Kiedyś nie było tak, że rodzice powozili dzieciaki samochodami prawie pod same drzwi szkoły, my codziennie chodziłyśmy z siostrą piechotą, chyba że już naprawdę mocno wiało, lało, bądź też zasypało śniegiem. Jaka była radość, gdy trafiła się tzw. "podwózka", bo sąsiad jechał akurat traktorem i zgarniał nas z drogi, a my wskakiwaliśmy na biedkę (dla niewtajemniczonych biedka to taka mała przyczepka). Mam w pamięci taką sytuację: siostra wraca ze szkoły, jedzie tato, ominął ją i pojechał dalej, był tak zamyślony, że nie zauważył swojej córki. Droga prowadziła najpierw obok starego niemieckiego cmentarza, w swoim życiu byłam tam może z 5-6 razy, jest cały porośnięty bluszczem i tylko nieliczne ślady wskazują na to, że pochowani są tam ludzie. Jakiegoś zbytniego dziecięcego strachu w nas nie wzbudzał. Za cmentarzem zaczynał się las, nigdy chyba do niego nie weszłyśmy, z jednej strony bagnisty i nieprzyjemny, z drugiej też jakoś nie zachęcał. Na grzyby to zaglądałyśmy, wprawdzie bardzo rzadko, na brzozową polanę sąsiada przed cmentarzem, chyba że pasły się akurat krowy, wtedy nie pchałyśmy się za "pastuch" (elektryczne ogrodzenie). Zazwyczaj ubiegał nas z grzybami Pan Mirek, sąsiad z 4 domu, grzybiarz nad grzybiarze, po zawiezieniu mleka do mleczarni znikał w drodze powrotnej na jakiś czas, widziałyśmy tylko Jego Tico zaparkowane gdzieś na skraju. W połowie drogi kończył się las, a zaczynały się pola i łąki, z oddali wyłaniał się budynek szkoły. Pokonanie tego odcinka szło nam jakoś szybciej. Miałyśmy taki skrót do szkoły - przez ogródki nauczycielskie, chodziłyśmy tylko tamtędy. Szczególnie pięknie było tam w maju, a to za sprawą dużych starych krzaków bzu, które do dziś kwitną na biało, fioletowo i w kolorze ciemnego różu. Moja siostra zostawała tu w szkole, a ja wsiadałam w szkolny autobus i jechałam jeszcze kilka kilometrów do sąsiedniej miejscowości, gdzie były 5-te klasy (i wyższe). Teraz tak pomyślałam, że nie wiem czemu, nie jeździłyśmy do szkoły rowerami. Co pamiętam jeszcze: wracając do domu po lekcjach, często czytałam po drodze książki bądź szkolne podręczniki, coś nawet na ten temat rozprawiali na wiosce, a że byłyśmy nowe to obserwowano nas jakiś czas ze sporym zainteresowaniem. Doskonale pamiętam też, jak tuż za cmentarzem sadzono sosnowy las, dzisiaj jest on już ogromny, uświadamia mi to, ile lat minęło. Ciekawa jestem, jakie wspomnienia ma moja siostra, podpytam jak będę. Teraz, gdy jadę do Moich i skręcam z głównej drogi w te swoje niecałe trzy kilometry, wiem że jestem już cała w domu.
Poniżej wspomniane na początku zdjęcia, sprawczynie moich dzisiejszych wynurzeń.
Francja, okolice Grenoble
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękujemy za komentarze :-)