Dzisiaj przepis na najprostszą drożdżówkę na świecie, do tej pory zawsze mi wychodziła. Mam nadzieję, że tak będzie i dzisiaj, bo właśnie piecze się w piekarniku. Nie zaglądam do niej na razie, niech sobie spokojnie rośnie. Zawsze babcia Nastka odganiała nas, gdy z siostrą zerkałyśmy pod pierzynę, pod którą chowała ciasto do wyrośnięcia. Złościła się, że za chwilę przez nas opadnie, jak nie przestaniemy spacerować wokół łóżka. Potem piekła ją w tzw. dochówce, opalanej drzewem. Zapach, który roznosił się po domu, pamiętam do dziś. Do drożdżówki dostawałyśmy po kubku swojskiego mleka, masło i powidła. Rany, jak to smakowało.
Czytałam w wakacje książkę Marleny de Blasi "Wieczory w Umbrii". Autorka wierzy w kojącą moc wspólnie spędzanych chwil, a rodzinne celebrowanie posiłku jest według niej "sposobem na codzienne troski, sprzyja wspomnieniom, podnosi na duchu i pozwala przeżyć chwile szczęścia". Książka ta mówi o tym, jak cudownie jest czerpać zadowolenie z prostych rzeczy. Tak być powinno, ważne, by celebrować codzienność.
O, właśnie moja córcia przyszła ze szkoły i krzyczy z korytarzyka, co tak pięknie pachnie. Może i ona za kilka lat wspomni zapach drożdżowego ciasta, krzątając się po własnym domu. To by znaczyło wiele.
Polecam z pełną odpowiedzialnością. Naprawdę wychodzi.
Ciasto odstawione do wyrośnięcia w cieple kominka.
Zobaczymy, jaki będzie efekt.
Ha, wyszło i to jak!
Mina męża bezcenna!
PS Czyżbym faktycznie zaczęła piec?